”Czy coś się stało?” – hamuję i pytam dziewczynę z dzieckiem na ręku, która próbuje zatrzymać samochody przy arterii łączącej robotniczy Widzew z centrum Łodzi. „Może mnie pani podwieźć? Nie mam na bilet. Tak zdrożały ostatnio”. Wysadzam ją pod siedzibą firmy, z której bierze w komis kosmetyki. Rozliczenia są raz na dwa miesiące, więc jak szybko się sprzeda, jest z 600 złotych i można jeszcze tym obrócić – dziewczyna chwali się swoją przedsiębiorczością. No i można pracować z dzieckiem. Tylko raz straż miejska skonfiskowała jej wszystkie bluzki, kiedy handlowała na ulicy. Ale kiedyś przecież dorobi się na tym i zacznie porządnie żyć. Pędzę dalej. Tylko tablica, którą mijam, przypomina, że jestem z miasta rewolucji, o której nikt już tutaj nie pamięta. Czerwcowy upał ponad sto lat temu był pewnie podobnie dokuczliwy. Na ulicach pełnych carskiego wojska łatwo było o śmierć, ale ta była często lepsza od życia w Łodzi z początku XX wieku. Stopień wyzysku nie różnił się wiele od warunków w dzisiejszym Bangladeszu. 70 tysięcy ludzi zatrzymało wtedy wszystkie fabryki. Solidarnie strajkowali Polacy, Niemcy, Żydzi, nawet rosyjscy uczniowie.
Pełna treść artykułu dostępna po wykupieniu cyfrowej prenumeraty Gazety Wyborczej
Data dostępu: 6.05.2019